Przypisani Północy
Stowarzyszenie Kulturalne z siedzibą w Olecku

Czas Bożego Narodzenia w Krzywym


„Dawno, dawno temu” tak mówi stara ludowa niemiecka pieśń. Także moje myśli wracają w odległą przeszłość, kiedy wspominam Boże Narodzenie w domu w Krzywych, nazwanych później Bergenau. To już prawie 60 lat temu.
Krzywe to wioska licząca około 500 mieszkańców. Znajdowała się na końcu świata, przycupnięta wśród pagórków, których widok odbijał się w wodach pięknego jeziora. Na jednym końcu wieś znajdowała się już tak blisko jeziora, że podczas wiosennych roztopów, wody jeziora docierały aż pod gospodarstwo Murawskiego.
Boże Narodzenie zaczynało się dla nas już wraz z pierwszym większym przymrozkiem, dokładnie w tym momencie, kiedy jezioro było już w większej części pokryte lodem. Ten dzień oznaczał dla naszych rodziców i dziadków zawsze dzień wypełniony troską. Nas młodych ogromnie ciągnęło na lód. To wiązało się z pewnymi niebezpieczeństwami, ponieważ lód był w pewnych miejscach jeszcze całkiem cienki i nie utrzymałby naszych niewielkich ciężarów. Ale już po dwóch, trzech dniach mogliśmy wejść na lód. Każdy chłopiec zmajsterkował sobie w między czasie coś, co pozwoliłoby mu na szybkie ślizganie się po lodzie. W związku z tym, że niewielu z nas posiadało łyżwy, na jeziorze można było zobaczyć przeróżne przedmioty służące do ślizgania się na lodzie. Najprostszymi były Schlorren i Klumpen. Pod drewnianymi podeszwami przymocowywano gładki drut ogrodowy, przytwierdzony do czubka i końca podeszwy buta. Wyposażenia dopełniały jeszcze dwa kijki do ręki i można było zaczynać. Inni zabierali ze sobą na lód swoje sanki i za pomocą dwóch kijków poruszali się na przód. Jeden wyjątkowo łebski chłopak skonstruował sobie przy użyciu trzech skrzynek, kilku desek, stangi w charakterze masztu oraz starych worków żaglowe sanki, z którymi przy dobrym wietrze zostawiał nas wszystkich z tyłu.
Była to niesamowita frajda ta zabawa na jeziorze, które miało 6 km długości, 200 do 800 m szerokości i 52 m głębokości. Na początek jechaliśmy na drugi brzeg jeziora do Sajz, potem też na brzeg w kierunku Rydzewa i w odwrotnym kierunku do Połomu. Teraz było też znacznie łatwiej odwiedzać krewnych i znajomych z Sajz. W innych porach roku nie było to już takie proste, ponieważ droga dookoła jeziora miała 7 km długości i była nieutwardzona.
Kilka dni później, kiedy zaczynał padać śnieg, zabawa się kończyła. Cała okolica a także jezioro pokryte było śniegową pierzynką. Nam dzieciom zbytnio to nie przeszkadzało, bo wtedy rozpoczynał się dla nas sezon saneczkowy. Prawie każde dziecko miało sanki. Były jednoosobowe, dwuosobowe a nawet jedne czteroosobowe. Pagórkowaty teren, na którym leżała wieś, zapraszał wprost do zabawy z sankami. I tak spotykaliśmy się zawsze po szkole, przy głównej ulicy przy domu Paetzens. Jeden ruch i już zaczynaliśmy przejażdżkę. „Droga wolna!” rozlegało się głośno z sanek. Jechaliśmy wzdłuż gospodarstw rodzin Auga, Sobottka, rybaka Klein, Wollwebers, Reypa i Sentek. Sanki zatrzymywały się dopiero przy domu Bondzio, po przejechaniu dobrych 300 metrów wzdłuż drogi. Było dobrze, kiedy na sankach siedział z tyłu przyjaciel, by pomagać wciągać sanki z powrotem na górę.
Niesamowitą frajdę, która często kończyła się hałasem i wrzaskami, sprawiała nam zabawa w kolej. Łączyliśmy wtedy kilka sanek razem i ruszaliśmy w dół. Szczególnie zabawnie było siedzieć na ostatnich sankach, kiedy zaczynały wpadać w poślizg i cała nasza hałastra lądowała w śniegu.
Największą zabawę mieliśmy wtedy, gdy słyszeliśmy z daleka dźwięk nadjeżdżających dużych sani konnych. Byliśmy w stanie odróżnić po odgłosie, który gospodarz jedzie właśnie swoimi saniami. Każdy próbował wtedy podpiąć się do dużych sani i pędzić kilka kilometrów w naprawdę szybkim tempie. Tylko niektórzy gospodarze próbowali oduczyć nas tej zabawy. Czasami jednak można było oberwać po uszach.
Nie zawsze zjeżdżaliśmy tylko po głównej drodze we wsi. Były też inne drogi, które zaczynały się wzniesieniem opadającym wprost do jeziora, tak że zjeżdżając ślizgaliśmy się daleko jeszcze na tafli zamarzniętej wody.
W domy wszyscy pochłonięci byli przygotowaniami do świąt. Podczas długich wieczorów młodzi i starzy zbierali się w pokoju wokół zielonego kaflowego pieca, opalanego torfem. Stół przesuwano w kąt, stawiano na nim dużą lampę naftową, której klosz porządnie wyczyszczony, dawał jasne światło. Dzieci odrabiały na tabliczkach za pomocą grysików swoje szkolne prace. Mama i babcia działy kolejne skarpety z wełny owczej, rajstopy albo kurtki. Dziadek palił swoją fajkę z wielką porcelanową główką. Często po kolacji odwiedzali nas sąsiedzi na małą pogawędkę, tak że w pokoju było bardzo nastrojowo.
W Krzywym nie było dostępu do prądu, dlatego tylko dwie rodziny posiadały aparat radiowy, który działał na bateriach i akumulatorach. Nieliczni mieli także gramofon. Mój wujek Max posiadał taki z korbą do wyciągania sprężyny napędowej i z wielką tubą akustyczną. Do tego cztery lśniące płyty, których strzegł jak oka w głowie.
W tych przedświątecznych tygodniach nasze mamy skupiały się na bardzo „smakowitym” zajęciu: piekły pierniczki. Dzień przed właściwym pieczeniem mieszano i wyrabiano ciasto z mąki, cukru, syropu, miodu i różnych innych składników. W końcu przychodziła chwila, kiedy za pomocą grubych drewnianych klocków rozpalano wbudowany w piec kaflowy piekarnik, aż do uzyskania odpowiedniej temperatury. W między czasie mogłem powycinać z kawałka odłożonego surowego ciasta różne formy. Były gwiazdy, księżyce, ptaszki, serca i drzewka. Mogłem puścić wodze fantazji. Mama przygotowywała wtedy ciasto na keksy, które piekła w różnych kształtach. Oczywiście musiała uważać, bym nie powyjadał za dużo pysznego ciasta. Szczególnie podobało mi się ciasto na keks, w którym znajdowała się spora porcja kakao, także można z niego było robić jasne i ciemne keksy w wielu kombinacjach. Cały dom pachniał wypiekami i orientalnymi dodatkami. Aż do świąt było w domu mnóstwo pyszności do podjadania, dlatego też kolacja nie smakowała już tak bardzo. To piękne, że moja żona aż do tej pory wykonuje te same przedświąteczne prace i dbała o to by kamionkowy garnek napełniał się przed świętami dwa razy. Zakupione kamyki domino, pierniki z Norynbergi i inne świąteczne wypieki są dobre, ale nie ma to jak własne specjały!
Także w szkole zajęcia zmieniały się na kilka tygodni przed świętami. W pierwszej klasie, do której chodziły dzieci w wieku 5-8 lat, odbywały się liczne próby do „Jutrzni”. Jeszcze długo przed rozpoczęciem prób, pan Schories, szkolny nauczyciel i dyrektor szkoły zarazem, razem z panem Kroll, nauczycielem drugiej klasy (dzieci w wieku 1-4), opracowali i przygotowali program. Dzieci nie opowiadały rodzicom treści, ponieważ miała to być bożonarodzeniowa niespodzianka. Uczono się wierszy świątecznych, śpiewano piosenki. Ten, kto najlepiej deklamował wiersz, mógł go zaprezentować na „Jutrzni”. Do tego dochodziły jeszcze dwie, trzy zabawne gry bożonarodzeniowe. Tytuł jednej z nich mam do dziś w pamięci: „ Zatrzymany św. Mikołaj”. Zabawy z krasnoludkami i diabłami, ze św. Mikołajami i śnieżynkami rozgrywały się na scenie w bajkowej formie. Jeszcze w pierwszych dniach ferii dzieci przychodziły na próby. Wszystkie potrzebne stroje i rekwizyty przygotowywane były pod kierownictwem obu nauczycieli i ich żon. Do tego dochodziła także budowa sceny z podestem, kulis i kurtyny.
I potem nadchodził 24 grudnia! W wieczornym zmierzchu dzieci szły wraz z rodzicami do szkoły, do klasy nr 1. Gospodarze z przyległości, opatuleni ciasno futrami, przyjechali swoimi sankami konnymi. W blasku naftowych lamp „Jutrznia” rozpoczęła się. Pomieszczenie ledwo mieściło wszystkich widzów i aktorów. Rodzice chcieli zobaczyć swoje dzieci w roli aktorów, chcieli porównać do innych dzieci.


Szkoła w Krzywym

Po godzinie, która dla wszystkich minęła zbyt szybko, wracaliśmy w świetnych humorach do domu. W związku z tym, że w między czasie zrobiło się ciemno, można było zobaczyć wzdłuż drogi wiejskiej łańcuch światełek, który tworzył pochód wracających ze stalowymi latarniami. W domu wszystko już było przygotowane do wielkiej uczty. Do nas przychodził najczęściej wujek Otto Zurawski, kolega z pracy mojego taty, przebrany za św. Mikołaja. Za pomocą dzwonka od konnego powozu zapowiadał już z daleka swoje przyjście. Kiedy wytężyło się słuch, można było rozpoznać, że jeszcze inni Mikołajowie rozpoczęli na wiejskiej drodze swoją świąteczną pracę. Nasz Mikołaj wkroczył do korytarza z wielką pompą. Głośne pukanie w kuchenne drzwi i już był w środku. Płaszcz woźnicy z wywiniętym na wierzch futrzanym kołnierzem, umieszczona na twarzy sztywna maska, do tego solidna rózga – to zawsze działało na mnie straszliwie i wywoływało lekkie drżenie. Wyuczony wiersz dość trudno przechodził mi przez gardło. Tylko nadzieja na prezent zmusiła mnie, by dobrnąć do jego końca. Ale zaraz potem ten dobry, stary pan sięgnął do swojego worka i wyciągnął z niego kolejkę, która konkurowała z nowymi sankami, które jakimś śmiesznym zbiegiem okoliczności widziałem już kilka dni wcześniej w naszej szopie na torf. Na koniec zaproponowano Mikołajowi solidnego schnappsa.


Jezioro w Krzywym

I o dziwo, maska musiała zostać zdjęta, ponieważ w innym przypadku kieliszek ze schnappsem nie mógłby znaleźć drogi do ust. Kolejka była piękna, piękniejsza niż wszystko inne. Żeby została dokładnie złożona, pomagali mi przy tym oczywiście tata, wujek Gustav i nasz sąsiad. Lokomotywa turkotała, po tym jak ich dzieło zaczęło dobrze funkcjonować, była ich runda. Trwało to dość długo, póki mogłem bawić się swoją kolejką samodzielnie.
Tego wieczoru, w wigilię, dzieci mogło iść spać później niż zwykle. Ale już następnego dnia pierwszy wstałem i popędziłem po moją kolejkę. Potem nastąpiła ogólna wymiana wrażeń i opowieści z dziećmi sąsiadów i rodziny, z Otto Sdun, Herbertem Jabłoński, Erich Druba i innym.


Krzywe – gospoda Paetz

Na podstawie:  „Treuburger Heimatbrief" nr 32/1996/97 Autorstwa Juliusz Reypa z Wittstock.
Tłumaczenie: Koło Miłośników Ziemi Oleckiej przy Stowarzyszeniu "Przypisani Północy" w Olecku
Opracowanie fotografii: J. Kunicki

Strona główna   Publikacje

Ostatnia aktualizacja:  27 grudnia 2010  w@m